

07 paź 2024
Co Lencioni wiedział o żeglowaniu?

Zdrowy zespół na pokładzie
Podróże kształcą i uczą. Któż z nas w dzieciństwie, a może nawet do dzisiaj, nie marzył o dalekich lądach, egzotycznych wyspach, przygodach? Ręka w górę!
W młodości doznajemy wzmocnienia tych romantycznych wizji przez lekturę „W 80 dni dookoła świata”, „Podróże Guliwera”, itd. Dzięki temu w naszej wyobraźni rysuje się idealny obraz podróżniczego podboju świata.
Czysta sielanka…
W pierwszy rejs na Morzu Bałtyckim wypłynąłem 2 lata temu, zawzięcie realizując chęć podróżowania i żeglowania. Nie no, spokojnie, było super!
Super – ale na pewno nie łatwo.
1. Randka w ciemno (ekipa z internetu)
Pierwszy raz cała szóstka spotkała się w porcie w Gdyni. 2 godziny przed wypłynięciem w rejs. Poznaliśmy się na forum żeglarskim, odpowiadając na ogłoszenie o poszukiwaniu zapaleńców, którzy popłyną w kwietniowy, wczesnowiosenny rejs bałtycki.
Do tego momentu mieliśmy za sobą tylko kilka wymian zdań na komunikatorze tekstowym i rozmowę telefoniczną z kapitanem. Indywidualną. O wcześniejszej integracji nie było mowy.
Szukałem ekipy i rejsu, w którym liczy się tylko żeglarstwo. Nie imprezowanie, kac w porcie, zwiedzanie atrakcji turystycznych na lądzie. Tylko woda i my. No i fajnie by było żeby nikt nie brał gitary – nie jestem fanem szant – nie moja stylistyka 😊.
Pamiętam ten moment ciekawości, ale i niepewności, przed spotkaniem z ekipą w realu. Ten moment kiedy wyobrażania, mity i legendy spotykają się z rzeczywistością.
O mamo! Oni nie są tacy sami jak ja! Podskórnie, nie świadomie, oczekiwałem 40-paro letnich mężczyzn, brunetów, około 190 cm, jarających się piłką nożną (*oczywiście poza żeglarstwem). Zonk! Jeden niski, drugi posiadacz imponującej łysiny, trzeci w wieku mojego taty… o innych nie wspomnę. No dobra, powtarzałem sobie, będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze.
Mój introwertyzm szalał. Nie lubię niespodzianek i odstępstw od ułożonej w głowie idealnej wizji świata. Mojego świata. Jednak przede mną 7 dni, więc czas na próbę adaptacji w zmiennym środowisku. Pierwsze wymuszone uśmiechy, próba small-talku. Z każdą godziną było lepiej, z każda godziną byłem bliżej nich. Z wysiłkiem, ale bliżej.
Czas przydzielania koi – czyli dwuosobowych „pokoi” o powierzchni 2-2,5 m2. Właściwie przestrzeń wypełniał tylko wąski materac, gdzie dwóch dorosłych mężczyzn miało razem spać. Łokieć w łokieć, nos w nos, kolano w kolano… Towarzysz niedoli miał na imię Grzegorz. Cichy i spokojny, bezkonfliktowy, skarbnica wiedzy o fizyce, wietrze i falach. Mruk. To ułatwiło nam egzystencję w ekstremalnie małej przestrzeni życiowej.
Gorzej już nie będzie.
2. Zmiana perspektywy (lądu nie widać)
Wypłynęliśmy. Cel Gotlandia. Ekscytacja. Na ten moment czekałem wiele lat, żeglując po jeziorach i rzekach, bagnach i szuwarach. Trudno opisać ten moment. Pamiętam tylko że słońce powoli zachodziło, w tle niknął brzeg gdyńskiego portu, a cała załoga siedziała cicho. Słowa nie były potrzebne, tylko by przeszkadzały.
Z każdą minutą wkraczałem w terra incognito,a właściwie aqua. Transgresja to przekraczanie granic. Wchodzenie w nowość, pokonywanie ograniczeń. A ja czułem, że coraz bardziej wchodzę w przestrzeń, w której nigdy nie byłem. Pierwszy raz w życiu dookoła mnie nie było nic. W zasięgu wzroku żadnego lądu. Tylko woda. Dziwne, fascynujące uczucie.
Zostaliśmy podzieleni na 4 godzinne wachty. Parami. 4 h na pokładzie, za sterem na zmianę, a potem zasłużony odpoczynek. Moja zmiana przypadała na początku 22:00- 02:00. Mogło być gorzej. Normalnie jestem skowronkiem. Padam szybko około 21:30 i znowu ćwierkam od 6:00. Teraz jednak i tak bym nie zasnął. Endorfiny wypełniały w żyłach każda dostępną przestrzeń.
Wachta wymaga skupienia. Woda to żywioł, a żeglarstwo to sport ekstremalny. Woda ma temperaturę 4 stopcie Celsjusza, widoczność w nocy prawie zerowa. Po wpadnięciu za burtę, szanse przeżycia są w praktyce bliskie zero. No i jeszcze poczucie odpowiedzialności za innych. Powierzając ster w moje ręce praktycznie inni oddawali swój los. Duży ciężar, lepiej o tym nie myśleć.
Walka. Ze zmęczeniem, z sennością, z falami i wiatrem.
Po 4 godzinach rzucałem się na koję, wykończony i zasypiam. Nie przeszkadzało mi nawet, że chcąc nie chcąc, prawie przytulam się do Grzegorza.
3. Kapitan Furioza – lider jest tylko jeden
Tomek. Żeglarz z Łomży. Z największym z nas doświadczeniem żeglarskim, z duża wiedzą i pokora wobec morza. To on był prowodyrem całej wycieczki. Pomyślałem, pierwszy raz go widząc, że jest wzrostu Napoleona. Te skojarzenia z francuskim generałem okazały się trafione.
Szybko nadaliśmy mu pseudonim Furioza. Jak śmieje się stand-uper Boras, Tomek był prawdziwym Polakiem, wkurzało go wszystko, nawet wiosna… oczywiście nie tak jak lato. 😊
Szybko się odpalał i nie znosił sprzeciwu. Na morzu jest taka zasada: że na wodzie to, co powie kapitan jest święte. Możesz się nie zgadać, może ci to nie pasować, ale masz to wykonać. Jak przybijesz do portu, wtedy możesz kapitanowi dać w pysk powiedzieć, co o nim myślisz, wziąć torbę i opuścić pokład.
Pięciu dorosłych facetów, z mniejszym lub większym ego, których po kątach rozstawia Furioza. Bez dyskusji, natychmiast, bo tak. Oj, pomyślałem, to nie ma prawa się udać.
Jednak mi to jakoś dziwnie w tym momencie pasowało. Czułem się bezpiecznie z tym, że ktoś bierze odpowiedzialność, że ktoś wie więcej niż ja, że ktoś w sytuacjach skrajnych szybko podejmuje arbitralne decyzje. Był to układ idealny dla mnie. Szybko się do niego zaadoptowałem.
Analizując tę sytuację z perspektywy czasu, trzy rzeczy były kluczowe:
a. duży autorytet Tomka wynikający z jego wiedzy, a przede wszystkim doświadczenia,
b. chęć Tomka do dzielenia się wiedzą, dawanie okazji do samodzielnego zbierania doświadczenia,
c. dobry kontrakt pomiędzy nami – zawarty jeszcze przed wypłynięciem w Gdyni.
Zanim ruszyliśmy, jeszcze na brzegu w Gdyni, Tomek ustalił z nami zasady. Jasno określił podział ról. Jeszcze podczas rekrutacji online, jasno komunikował, ze nie akceptuje różnych zachowań np. picia alkoholu podczas rejsu. Każdy miał szanse uznać te zasady albo powiedzieć, że to nie dla niego.
To powodowało, że czułem się bezpiecznie w ramach, które wyznaczały reguły. Identyczne dla wszystkich.
Oj, a reguły nieraz nie były łatwe! Jednym z pierwszych rozkazów kapitana był zakaz włączania ogrzewania pod pokładem. Sam będąc tak nauczony, wierzył że ciepłe powietrze wzmaga objawy choroby morskiej. Nie drążyłem, nie sprawdzałem. Wykonać! Tak jest! Efektem była temperatura około 5 stopni pod pokładem. Spaliśmy we wszystkim co mieliśmy. Odzież termiczna, spodnie ocieplane, polar, czapka, śpiwór. Jak były cieplejsze noce, odważnie decydowałem się ściągnąć rękawiczki do snu. Zasypiając, pod powiekami wyświetlały mi się znane filmy o żeglowaniu po Karaibach. Ech!
4. Co Lencioni wiedział o żeglowaniu – zdrowy zespół
Trudno żeglować bezpiecznie, przyjemnie i skutecznie, kiedy nie jest się zespołem. Grupa to nie zespół. Zespół ma jakieś spoiwo, coś łączy go, coś więcej niż tylko wykonywane prace lub czynności. Siedem dni, bycie razem 24 h na dobę. Dziesiątkami godzin na małej przestrzeni gdzieś na morzu. To wystarczy.
Zebraliśmy się z całej Polski. Łomża, Warszawa, Wrocław, Gdańsk, Olsztyn. Różniliśmy się w wielu aspektach. Na szczęście nikt nie wziął gitary.
Pomocny okazuje się grafik. Kto ma jaką wartę. Kto dziś gotuje, kto sprząta. Wszystko rozpisane, zaakceptowane. Każdy wie co robić. Tak jest łatwiej. Szczególnie zbliża osoba tego, kto dziś wciela się w kucharza. Można docenić jego kunszt lub ponarzekać na brak trafionych przypraw. Jest temat do rozmów.
Charakterystyczny jest sposób strukturalizacji czasu. Strukturalizacja czasu to sposób nadawania pewnej struktury czasowi spędzanemu w relacjach. Klasycznie zaczynamy od dowcipu. Żart dominuje w rozmowach. Nieraz ciężki, rubaszny, ale akceptowany przez załogę. To forma radzenia sobie z trudami podróży. Jednak wraz z upływem czasu pojawia się między nami intymność. Nie, nikt z nikim się nie całuje (o znowu dowcip). Pojawiają się głębokie, nierzadko trudne tematy. Rodzina, choroba, trauma, porażka. Wiemy o sobie naprawdę dużo.
Nic nie zbliża tak jak wspólny kryzys. Przy podejściu do portu Sandhamm mieliśmy problemy z silnikiem. Ekstremalna sytuacja. Silny wiatr, na zegarku północ. Musimy dobić awaryjnie do nadbrzeża. Każdy ma przydzieloną rolę, którą musi wykonać perfekcyjnie. Jak muszkieterowie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Ja mam desant. Musze wyskoczyć na brzeg i zaczepić cumy. Odległość spora. Mięśnie napięte, adrenalina level max. Udaje się. Jesteśmy bezpieczni.
Zaraz ujawniają się talenty w zespole. Sporo inżynierów i majsterkowiczów. Po kilku godzinach prób, uporali się z awarią. Ten temat będzie jeszcze wracał na kolejnych rejsach. „A pamiętacie jak nam się zepsuł silnik przy podejściu do portu w Sandhamm”. Jest spoiwo. Emocje łączą. Jesteśmy zespołem.
5. Wracam promem – napięcie było… i będzie
Pactrick Lencioni twierdzi, że zdrowy zespół regularnie się kłóci. Było zdrowo. Emocje są nieuniknione. Szczególnie w czwartym dniu na morzu na jachcie długości 39 stóp. W sześć osób. Niemożliwe jest nie nadepnąć komuś na odcisk. Prewencyjnie uważamy z tematami światopoglądowymi. Jednak trudno je całkowicie wyeliminować. To byłoby nienaturalne, przecie to część nas.
Nic nie potrafi jednak poróżnić tak jak pieniądze. Rejs był składkowy. To znaczy, że wszyscy płacimy realne koszty równo. Czas na robienie wstępnych rozliczeń. Ktoś zapłacił za nas za ubezpieczenie i czarter, ktoś kupował prowiant, ktoś paliwo. A jeszcze wcześniej wpłacaliśmy zaliczki. O rany. Spotkały się różne szkoły – do Arystotelesa do Platona. Okazuje się że są różne wersje matematyki, a Excell słucha tylko wprowadzającego dane. Atmosfera gęsta. Emocje przenoszą się na wszystkie inne aspekty:
- „kto nie posprzątał w łazience”
- „kto tak chrapie”
- „po co ruszasz mój kubek ulubiony”
Każdy pretekst dobry.
Jeden kolega nie wytrzymał. Zmęczenie, emocje, napięcie zrobiły swoje. Eskalacja konfliktu z Kapitanem Furiozą doprowadziła do tego, że skorzystał z prawa jakie daje pierwsza zasada życia na morzu (ta że w porcie można powiedzieć kapitanowi wszystko). Byliśmy właśnie w porcie. Więc wziął bagaż, kupił bilet na prom i opuścił pokład. Znalazł się pretekst. Jakieś sprawy w pracy. Czuliśmy, że jednak powód jest inny. Szkoda. Trudno.
Wieczorem konieczna była oczyszczająca rozmowa. Zakopanie topora wojennego, toporków i scyzoryków też. Musieliśmy to przegadać ze sobą, z kapitanem. Oczyścić pole, odnowić kontrakt.
Rano byliśmy gotowi, by płynąc w drogę powrotną. Hej przygodo!
6. Na morzu karty rozdaje wiatr
Nie opłynęliśmy Gotlandii. Dobiliśmy do Olandii, później do Szwecji kontynentalnej i powrót do Gdyni przez Hel.
Morze uczy pokory. Pierwszym etapem jest uznanie bezsilności wobec praw przyrody. Po co się szarpać – nie mam wpływu, skąd i jak wieje wiatr. Plan jest super, ale później czas na elastyczne modyfikacje. Sztywność nie pomaga.
- „ale ja chciałem płynąc tam”
To może tylko rodzić frustracje i zmniejszać zadowolenie. Niezbędne jest reagowanie na zmiany pogody. To nauka, którą musiałem posiąść. Lubię mieć kontrolę i wpływ. Fajnie mieć poczucie sprawstwa. Super powiedzieć „niech się zrobi jasność i światło się zapala”. Ale dobrze mieć też realną świadomość granic swojego wpływu.
Możesz wszystko, jesteś zwycięzcą! Morze szybko weryfikuje frazesy powtarzane w „bieda-coachingu” (dla odróżnienia od rzetelnej pracy coachingowej – którą niezmiernie, drodzy Coachowie, szanuje!).
No i warto uczyć się docenienia. Inspektor Backstrom (bohater kryminałów autorstwa Leif GW Perssona) lubił mawiać „Bierz co dają!” to idealna maksyma nie tylko żeglarska. Bierz i ciesz się tym!
7. Lesson learnt
Wiele razy podczas rejsu przypominała mi się książka Patricka Lencioniego „Pięć dysfunkcji pracy zespołowej”. To popularny, swoisty poradnik dla wszystkich liderów zespołów, dla każdego, kto chce poznać metody podnoszenia skuteczności zespołu.
Pięć zachowań zidentyfikowanych przez Lencioniego doprowadzi – jeśli każde z nich zostanie zmaksymalizowane – do zespołu, który będzie działał tak wydajnie i skutecznie, jak to możliwe.
Widzę wiele wspólnego z moim doświadczeniem podczas żeglowania a zasadami proponowanymi przez autora książki.
a. Zaufanie. To podstawa. Jeśli posłużymy się definicją, że to jest „komunikacja bez groźby odwetu” – to wyrazem zaufania będzie to, czy umiemy bez obawy powiedzieć sobie o rzeczach ważnych. Często mówimy że na zaufanie potrzeba czasu – pewnie racja. Powyższy przykład pokazuje, że 7 dni nieraz też wystarczy. Liczy się jakość, a nie długość relacji.
b. Konflikt. Zdrowy zespół regularnie się kłóci. Ważna jest umiejętność reagowania natychmiast na oznaki konfliktu tak, żeby nie doszło do eskalacji. Tu niezbędne jest zaufanie. Jeśli dusimy coś w sobie, licząc, że inni się domyślą, to rodzi duże ryzyko. Wtedy byle powód sprawia, że się „ulewa”, a wtedy można już tylko wziąć szmatę i posprzątać. Niezbędne więc jest nazywanie zakłóceń w relacji i umiejętność adekwatnego reagowania na nie.
c. Zaangażowanie. O motywacji napisano tysiące dzieł. Z doświadczenia wyprawy wiem, że liczą się 3 aspekty:
- zaangażowanie to sposób myślenia – świetnie jak dane zadanie nas pochłania. Myślimy o nim, dyskutujemy, przeżywamy. Takie dla nas jest żeglarstwo – łatwo wtedy o maksymalne zaangażowanie każdego z nas;
- zaangażowanie to ból – jak coś kochasz, masz zgodę trochę dla tego pocierpieć. W zimnie, niedospaniu, braku wygód. Nagroda rekompensuje wszystkie wyrzeczenia;
- zaangażowanie to asymptota – to ciągłe myślenie, co mogę zrobić lepiej. To próba optymalizacji, progresu, rozwoju. To prawdziwy wyraz zaangażowania;
d. Odpowiedzialność. „Odpowiedzialność to nieuchylanie się od konsekwencji własnych wyborów i zachowań, to dbanie o dobro i zapobieganie złu, wywiązywanie się ze swoich obowiązków, dotrzymywanie słowa, badanie konsekwencji i dokonywanie wyborów przyczyniających się do dobra.(Słownik Języka Polskiego PWN)”. Dla mnie ważna jest nauka, że to nie chodzi o stan idealny. Wystarczy, że każdy w zespole zadba o wzięcie odpowiedzialności w promieniu 5 metrów od siebie. To wystarczy, by stworzyć zespół uprawomocniony do brania odpowiedzialności (Empowerment).
e. Wynik. A na końcu rozliczą nas z wyniku… Nieraz ważniejsze od liczby jest poczucie POTENCJI. Czy w tym zadaniu, przy tych warunkach, byłem najlepszą wersją samego siebie? W specyfikę biznesu wpisany jest też błąd, porażka, nieosiągnięcie celu. Pytanie, jak sobie z tym radzę i jaka jest moja umiejętność refleksji oraz modyfikacji zachowań w obliczu braku wyniku. A z odrobionej lekcji mam wniosek, żeby dobrze sprawdzać czy zakładany wynik uwzględnia odpowiednią relację pomiędzy naszymi oczekiwaniami a naszymi możliwościami.Ewidentnie opłynięcie Gotlandii w ówczesnych warunkach możliwe nie było.
Wypływajcie na szerokie wody. Omijajcie rafy, mielizny dnia codziennego. Twórzcie zdrowe relacje w zdrowych zespołach!
Ahoj!
Michał Makowski